tak mnie natchnienie natchnęło coby sobie królika zjeść... i tak sobie
myślałem, bo karczoch jeden mi się ostał i czekał na zmiłowanie, żeby
go...królika znaczy w towarzystwie tego karczocha...
zadobyłem królika...znaczy połowę, a tak dokładnie to nie całą, bo
kazałem mojemu ulubionemu rzeźnikowi łeb sobie zostawić, coby mi wrażeń
estetycznych ma talerzu nie psuł...
wróciłem do domu i okazało się, że karczoch się zdążył zniecierpliwić i sobie poszedł...
co prawda popsuł mi tym pierwotny plan, ale postanowiłem się nie poddawać...
obsmażyłem na złoto królika na oliwie zesmaczonej anchois... wrzuciłem
drobno posiekaną cebulę, gałązkę szałwii... bo królik bez szałwii to
grzech przecież... i sru bianco... tubylcze oliwki z zalewy solnej... i
tak sobie pomyślałem, że skoro już te oliwki to i kaparów kilka
wrzucę... laur, jałowiec...
a w zastępstwie karczocha cykoria...znaczy puntarelle... pokrywka...i
dusiłem, aż wydusiłem takie dobre, że aż dumny z siebie jestem...;)
a królikowi, żeby mu smutno nie było marchewki dałem ...;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twój komentarz jest wprawdzie moderowany, ale zawsze mile widziany...;))